17.07.2014, PANAMA
Zgodnie z obietnicą, wrzucam kolejny wpis. Chciałam Wam na wstępie podziękować za wszystkie komentarze i cenne opinie. Przyznam, iż spodziewałam się, że na moją głowę poleje się deszcz krytyki, ale tak się nie stało! Okazuje się, że większość z Was rozumie moje rozterki i wybacza brak konsekwencji oraz to, że tak długo czekaliście na wpisy. Czuję się podbudowana. Zaczynam od więc od zera. Na razie, postaram się pisać na bieżąco. Nie obiecuję, ale może uda mi się co ok. 2 tygodnie. Może zorganizuję się też na tyle, aby co jakiś czas robić też 1 wpis wstecz. Może uda mi się przepisać na format cyfrowy moje ręczne notatki.
No to co? Do dzieła!
Jak obiecałam, zacznę od tego, co dzieje się tu i teraz. Tak, jak wczoraj, siedzę na łóżku z laptopem na kolanach i zastanawiam się co Wam napisać. Termometr w pokoju wskazuje ponad 30 stopni.
Chodzą trzy wiatraki. Jeden, pod sufitem, ma za zadanie ogólne przemieszczanie ciepłych mas powietrza. Drugi chłodzi komputer, który bez wiatraka nie wydala i się zawiesza. Trzeci, wieje mi prosto w twarz, chroniąc mózg od przegrzania.
Jesteśmy w miejscowości Gariche, pod samą granicą z Kostaryką. Jak zapewne większość z Was wie, uległam z pozoru drobnemu wypadkowi, który całkowicie zmienił bieg naszych przygód. Może napiszę kilka słów o zapleczu tego incydentu. Zajechaliśmy do miejscowości Gualaca, w której zdecydowaliśmy się przenocować. Przygarnęli nas na przemili strażacy, od których też dowiedzieliśmy się, że nieopodal można wykąpać się w rzece, meandrującej pomiędzy wulkanicznymi skałami. Mieliśmy za sobą już tydzień pedałowania bez dnia przerwy. Byliśmy zmęczeni i bolało mnie prawe kolano. Stwierdziliśmy, że dzień spędzony nad rzeką będzie doskonałą okazją aby zregenerować siły i dać odpocząć przeciążonej nodze. Strażacy zgodzili się, abyśmy spędzili u nich jeszcze jedną noc.
Ruszyliśmy rowerami w dół, ładną, zieloną alejką. Po chwili dotarliśmy nad rzekę, zaparkowaliśmy nasze bicykle i ruszyliśmy brzegiem zeksplorować okolicę. Nie zdążyłam zrobić 10 kroków, gdy poślizgnęłam się i uderzyłam lewym kolanem w skałę. Już w pierwszej sekundzie wiedziałam, że stało się coś złego. Gdy podwinęłam nogawkę, zobaczyłam na rzepce wielką gulę wielkości piłeczki pingpongowej. Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś podobnego!
Przez głowę przebiegły mi same czarne myśli. Miałam tylko nadzieję, że to nie jest złamanie. Byliśmy nad rzeką zupełnie sami. Pojawił się problem jak wrócić do miasteczka, od którego dzieliły nas 3 kilometry. Pomyśleliśmy, że Krzycho pojedzie do strażaków, aby po mnie przyjechali samochodem. Jakoś dokuśtykałam do roweru, siadłam na skale i wciąż nie mogłam uwierzyć w to, co się stało. Po chwili, nad rzekę przyjechali turyści z przewodnikiem, który zaoferował, że podwiezie mnie do miasteczkowej kliniki. Ruszyliśmy więc samochodem, Krzycho za nami, na swoim rowerze, a turyści zostali, pilnować mojego roweru.
Rejestracja w przychodni przebiegła dość sprawnie i już po chwili byłam pchana na wózku przez pielęgniarkę, do małej salki z trzema łóżkami.
Zostałam poinformowana, że jest pora obiadowa i wszyscy poszli do domu. Po godzinie, zjawiła się lekarka, która uznała, że mam pękniętą rzepkę i wezwała ambulans, który miał mnie zawieźć do szpitala, do oddalonego o 30 km David, gdzie mogliby zrobić prześwietlenie i założyć gips. W międzyczasie Krzycho dogadał się ze strażakami, że zostawiamy u nich rowery i rzeczy.
Karetka pojawiła się po 3 godzinach. Krótka, filmowa relacja z ambulansu tutaj [4]. Sanitariusze i pielęgniarki poinstruowali mnie, że gdy tylko dotrzemy do szpitala, mam krzyczeć, płakać i wić się na wózku udając, że nie wytrzymuję z bólu. W przeciwnym razie, zostanę ustawiona w długą kolejkę oczekujących na przyjęcie na ostry dyżur. Jakoś nie w smak była mi ta idea. Być może przez to, że nie zastosowałam się do zaleceń, trochę zajęła nam cała procedura rejestracyjna. W takich sytuacjach warto pochodzić z Polski, ponieważ nie szokuje opieszałość pracowników, zagrzybiała podłoga, ani widok ludzi na korytarzach, usadzonych na rdzewiejących, metalowych krzesełkach z kroplówkami, które sami muszą trzymać w rękach.
Rentgen nie wykazał złamania. Lekarz powiedział, że to nic poważnego, jedynie mocne stłuczenie. Przepisał maść, tabletki przeciwzapalne i powiedział, już za tydzień będę mogła kontynuować jazdę rowerem, ale przez ten czas mam nie używać tej nogi, mam w ogóle nie chodzić.
Tak oto, trafiliśmy do Grażynki i Maćka, wspaniałych Polaków, którzy zdecydowali się przygarnąć nas w potrzebie. Mieliśmy gościć u nich tydzień, po którym, zgodnie z prognozą lekarza, miałam ruszyć w dalszą drogę. Los chciał inaczej...Właśnie minęło osiem tygodni od wypadku, a ja dopiero niedawno zaczęłam w miarę normalnie chodzić. Po pierwszej konsultacji u ortopedy w prywatnej klinice, jasne stało się, że tak prędko nie wsiądę na rower. Lekarz stwierdził pęknięcie kaletki maziowej i jej zapalenie. Powiedział, że po 3 tygodniach powinnam być już na chodzie. Początkowo wydawało się, że kolano szybko się goi. Znikał obrzęk, krwiak się wchłaniał. Dostałam skierowanie na fizjoterapię. Po 10 sesjach okazało się, że nadal nie mogę chodzić, i że w zasadzie nie ma już postępu w leczeniu. Zmieniłam lekarza, który okazał się być zapalonym rowerzystą, startującym w zawodach triatlonowych. Dzięki jego zaangażowaniu i personalne podejście do mojej sprawy, odbyłam najdłuższą w życiu, 1,5 godzinną (sic!) konsultację. Lekarz uświadomił mi że fizjoterapia zamiast pomóc, tylko mi zaszkodziła. Rehabilitantki za szybo kazały mi chodzić po bieżni, co powodowało tylko jeszcze większe zapalnie w obrębie kolana. Kazał przez kolejne 2 tygodnie siedzieć na łóżku i nie używać nogi.
Mimo, oddalającej się wizji wyruszenia w dalszą drogę, czas z naszymi gospodarzami, ludźmi ciekawymi świata, pełnymi pasji i zainteresowań, leciał bardzo szybko i przyjemnie. Dzień za dniem schodził nam w dużej mierze na dłuuugich, pysznych posiłkach, z dłuuugimi, pysznymi opowieściami. I to wyjątkowo, nie tylko z naszej podróży ale i z bujnych przygód Grażynki i Maćka, którzy całe życie szli pod prąd, aby uciekłszy z zimnej Kanady, wreszcie znaleźć sobie kawałek raju w tropikalnej Panamie. Docelowo chcą opłynąć świat jachtem, czego bardzo im gorąco życzymy :-)
Chwile wolne od naszych rozmów upływały na chłodzeniu się w basenie oraz na tzw. „zajęciach w podgrupach”, kiedy to mogliśmy nadrobić trochę zaległości na stronie.
Pojechaliśmy też raz nad morze oraz w góry, na grzyby (w tropikalnej Panamie rosną maślaki!). Choć chodzić po lesie i zbierać nie mogłam, cudownie było wyrwać się na chwilę z domu i tropikalnej duchoty.
Wyprawa na grzyby
Maślaki w tropikach
Ocean Spokojny
Ocean spokojny
Gdy nastał czas mundialu, powstała u nas prawdziwa strefa kibica. Obejrzeliśmy prawie wszystkie mecze, a do tego kibicowaliśmy jeszcze polskim siatkarzom. Nigdy nie spędziłam tyle czasu przed telewizorem. Nigdy też wcześniej nie interesowałam się piłką nożną.
Dobre towarzystwo, mecz i zimna frappe. I jak tu skupić się na pisaniu bloga?
Nie mogę pominąć niesamowitego „konkursu kulinarnego”, w którym udział wzięli Krzysiek z Grażynką, codziennie serwując dania z innej części świata. Jakby tego było mało, akurat był wysyp mango i awokado. Maciek codziennie chodził zbierać owoce z drzew rosnących obok domu, a Krzycho robił wspaniałe, orzeźwiające koktajle.
Foul - przysmak z Sudanu, który je się rękami
W tak miłych okolicznościach, łatwo było o kolanie nie myśleć i nie przejmować się nim zbytnio. Gdy po kolejnych 2 tygodniach, okazało się, że nadal mnie boli, zaczęło brakować mi już cierpliwości. Mijało już w sumie 7 tygodni od wypadku! Początkowa wizja tygodniowego postoju, była do zniesienia bez problemu. Gdy padło hasło 3 tygodni, jeszcze jakoś mogłam sobie to poukładać. Gdy jednak, po SIEDMIU tygodniach, perspektywa kontynuacji podróży wciąż zdawała się odległa, złapałam totalnego doła. Dopadło mnie zwątpienie i poczucie beznadziei! Nigdy w życiu nie spędziłam 7 tygodni niemal totalnie bez ruchu! Zaczęły pojawiać się czarne myśli. Co będzie jeśli w ogóle, nigdy mnie noga nie przestanie boleć? Ile to ma jeszcze trwać!? Ile jeszcze mamy siedzieć naszym gospodarzom na głowie!? Choć czas z Grażynką i Maćkiem spędzaliśmy naprawdę fantastycznie, wszystko ma swoje granice!
Udałam się ponownie do lekarza, który powiedział – „zobaczysz, od ósmego tygodnia, wszystko będzie już dobrze! Będziesz mogła już znacząc wsiadać na rower.”
Nie byłam zbyt przekonana do słów lekarza. Pojechaliśmy jednak z Maćkiem odebrać nasze rumaki od strażaków, do oddalonej o 70 km Gualacy. Przedwczoraj wsiadłam na rower pierwszy raz od 2 miesięcy! 20 minutowa przejażdżka okazała się obciążeniem dla kolana, które już od pierwszego obrotu pedlami zaczęło mnie boleć.
Wczoraj minęło 8 tygodni, o których mówił lekarz, i dziś, jak za dotknięciem magicznej różdżki, wszystko wyglądało zupełnie inaczej! Odbyliśmy godzinną jazdę, która okazała się dużo barzdiej udana od poprzedniej. Kolano w ogóle mnie nie bolało!
Chociaż okazało się, że przez te 2 miesiące bezczynności mam bardzo duże zaniki mięśni i po tej, w końcu nie tak długiej przejażdżce, trzęsły mi się nogi, jakbym wykonała jakiś nadludzki wysiłek:-) Staram się tym nie przejmować i mam nadzieję, że siła w mięśniach wróci mi dość szybko. Teraz najważniejszy jest umiarkowany trening, a gdy już ruszymy, muszę uważać, aby się od razu w pierwszych dniach nie przeforsować.